Borovec był ładną, zalesioną, pełną drewnianych domów miejscowością wypoczynkową. Po dosyć długim machaniu złapałem stopa, którym podjechałem do Dolnej Banii – wioski odległej o 7 km od Kościeńca. W Kościeńcu, który leżał na trasie linii kolejowej Sofia-Stambuł, chciałem przesiąść się na pociąg. Jednak następny Bułgar, który się zatrzymał podwiózł mnie aż 90 km do Płowdiw – tam odebrał żonę z pracy, postawił wino i odwiózł na stację kolejową.
Niestety pociąg do Swilengradu – ostatniej stacji przed granicą turecką, właśnie mi uciekł. Następny miałem o 19. Zrobiłem więc zakupy, wymieniłem lewy na powrót i wsiadłem do pociągu. O 21:50, po przesiadce w Dimitrowgradzie, dojechałem do Swilengradu. Ludzie szybko się rozeszli. Patrzę, zostało na peronie dwóch wąsatych kolesi z brzuszkami z przodu i plecakami z tyłu. Jak nic rodacy;-) Zagadałem – oczywiście, że tak! Razem bierzemy taksówkę do granicy, za którą ostro się wytargowałem (3 lewa od osoby, czyli 6 zł). Okazało się, że taniej jest poczekać na nocny pociąg, który jedzie do Kapikule i dalej do Stambułu. Opłata dla konduktora za przejazd do Kapikule, jak się dowiedziałem, wynosi tylko 2 lewa (na moje pytanie ile kosztuje bilet do Kapikule, pani w asie powiedziała mi :”Ile konduktor powie”, bałem się, że byłoby to znacznie więcej).
Dojechaliśmy więc taksówką do pustkowia przy granicy. Ponieważ było w pół do jedenastej, a wiedzieliśmy, że pociąg z Kapikule dopiero rano, poszliśmy najpierw do zapuszczonej kawiarenki w baraku. Troszkę tępawo patrzymy się w jakiś bułgarski program, a tam nagle Wałęsa – okazało się, że akurat film biograficzny o nim leciał.
Tuż przed północą przekroczyliśmy granicę – była najdłuższa jaką kiedykolwiek przekraczałem – na długości kilometra naliczyliśmy 11 budek, z czego musieliśmy się zatrzymać przy 6! 10 USD za wizę, stempelki i byliśmy w Turcji. Stacja kolejowa była tuż przy przejściu granicznym.
Pociąg do Stambułu był o 7:20 (bilet ze zniżką studencką 20% kosztował 4.000.000 lirów, czyli 13 zł – niewiele jak na 300 km). Odetchnąłem z ulgą, zadowolony z siebie – widziałem, że dotrę na czas do Stambułu, gdzie byłem umówiony z Asią i Adamem. Cały moja samotna część podróży (pierwszy raz w życiu podróżowałem samotnie tak daleko) przebiegła dokładnie zgodnie z planem, jaki sporządziłem w Warszawie.
Tureckie pociągi są bardzo nowoczesne i schludne. Co prawda na tej trasie wloką się niesamowicie, klucząc niezliczonymi zawijasami (linie były budowane przed I wojną światową przez Niemców – płacono im od kilometra i ponoć dlatego nawet na równinach mają mocno poskręcaną trasę). Jedynym minusem jest palenie na potęgę przez Turków, co jest zasadniczo dozwolone w większości przedziałów (w autobusach palić nie można).
Z okien pociągu patrzyłem sobie na trackie równiny i pagórki wypalone słońcem, miasteczka z wdzięcznymi blokami krytymi czerwoną dachówką i olbrzymie przedmieścia Stambułu. Ostatni odcinek biegnie wzdłuż Morza Marmara – pociąg objeżdża cały Złoty Róg docierając do końcowej stacji na dworcu Sirkeci (to tu kończyli swoją długą podróż pasażerowie Orient Ekspresu).
Z dworca znaną drogą doszedłem sobie do wypróbowanego w zeszłym roku Hostelu Istanbul, tuż przy Haga Sofia. Okazało się, że jedyne wolne miejsca są pod gołym niebem, na dachu – co mi zupełnie nie przeszkadzało. Wymyty i rześki poszedłem w miasto, dawkując sobie moje ulubione atrakcje Stambułu: włóczęgę po uliczkach, kanapki z grillowaną rybą sprzedawane wprost z łódek na brzegu Złotego Rogu, dzielnicę Beyoglu.
Pod wieczór wyszedłem do tramwaju po Adama i Asię, którzy właśnie co przylecieli z Warszawy. Tym samym rozpocząłem nowy etap tej podróży – do Azji.