Okazało się, że 29 sierpnia Słowacy mają jakieś święto narodowe i ni ma żadnego autobusu do Starej Lubovnej - miasteczka w dole, odległego o 17 km, z którego miałbym pociąg w kierunku Węgier. Został tylko autostop. Po obowiązkowym Złotym Bażancie i moich ulubionych słodyczach: batonikach Margot zacząłem łapać okazję.
Wobec braku zainteresowania kierowców ruszyłem drogą w dół: nie śpieszyło mi się, gdyż pierwszy nocleg miałem zaplanowany w Hidasnemeti - pierwszej wiosce za granicą słowacko-węgierską. Po pół godzinie jakiś polski kierowca się zlitował i podwiózł mnie do Starej Lubovnej. Tam zwiedziłem zamek, w którym rezydowali starostowie polscy, zarządzający 13 miastami spiskimi należącymi do Polski od XV wieku do I rozbioru. Był śliczny i świetnie zachowany.
Dla sportu stwierdziłem, że zanim pójdę na stację pomacham na stopa kilka razy. O dziwo od razu zatrzymała się miła para Słowaków. Podrzucili mnie 10 km do Plavnicy - dziury odległej 8 km od Plavca. Tu kupiłem tekturkę i ok. 13 podjechałem elektriczką do Plavca. Stąd o 13:55 miałem pociąg do Koszyc, w których wylądowałem półtorej godziny później.
Tym razem postanowiłem zwiedzić to miasto. Z plecakiem zszedłem sobie dość dokładnie, bez pośpiecku piękne, stare, małomiasteczkowe Koszyce.