Z Ammanu rano pojechaliśmy mikrobusem na samo południe kraju - do Akaby, położonej nad Morzem Czerwonym.
Droga Królewska wiła się przez góry i pustynię. Mijaliśmy grupki Berberów, prowadzących wielbłądy oraz stada kóz. Przed Akabą pojawiły się niesamowite góry, tak jakby ktoś lał z góry zmieszany z wodą piasek o pomarańczowej barwie, a ten spływając po zboczach zaraz zastygał. Tego samego typu góry są na pobliskim półwyspie Synaj. Gdy wysiedliśmy w Akabie uderzyła na ściana gorąca. Do tego, w przeciwieństwie do klimatu na pustyni, było bardzo parne powietrze. Poszliśmy do pobliskiego hotelu, najtańszego w całym mieście. Nie bez przyczyny. W środku do złudzenia przypominał opuszczoną, zrujnowaną fabrykę. Po korytarzu kręciło się tylko dwóch pijanych osobników z obsługi. Byliśmy jedynymi gośćmi, ale jak się potem okazało mieliśmy do towarzystwa całe chmary kompanionów.
Zostawiliśmy plecaki w pokoju, który miał nawet balkon z widokiem na całą Akabę (tuż pod oknami było natomiast małe wysypisko śmieci) i poszliśmy poszukać wypożyczalni sprzętu nurkowego. Jordańskie wybrzeże posiada jedne z najpiękniejszych raf koralowych na świecie, a wszystko co najpiękniejsze kryje się oczywiście tuż pod powierzchnią wody. Bez problemu odszukaliśmy centrum płetwonurkowe. Wypożyczyliśmy "lekkie uzbrojenie" (fajka, płetwy, maska) i wraz z Mohamedem pojechaliśmy na plażę za Akabą, tuż koło granicy z Arabią Saudyjską. Było to oryginalne miejsce ze względu na widok na obszary znajdujące się w granicach aż czterech różnych państw. Z plaży jordańskiej widzieliśmy góry po saudyjskiej stronie, naprzeciw - po drugiej stronie Zatoki Akaba - piętrzyły się góry na egipskim półwyspie Synaj, w samym rogu Zatoki znajdowało się izraelskie miasto Eljat i oczywiście spoglądaliśmy na terytorium Jordanii.
Gdy dopłynąłem do rafy koralowej, znalazłem się w innym świecie. To była prawdziwa orgia kolorów, kształtów, no i ryby, które nic sobie nie robiły z mojej obecności. W morzu pływało mnóstwo gatunków o zupełnie fantastycznych ubarwieniach, tak jakby dziecku dać najbardziej jaskrawe flamastry i pozwolić mu puścić wodze fantazji. Były także olbrzymie ławice srebrnych rybek, poruszające się idealnie zsynchronizowanymi ruchami. Największe wrażenie wywarł na mnie jednak olbrzymi żółw morski błąkający się w niebieskiej otchłani.
Zachwyceni postanowiliśmy zostać jeszcze jeden dzień. Wieczór obfitował w inną atrakcję - naszym hotelem władały karaluchy i to najprzeróżniejszej maści oraz wielkości. Po prostu raj dla entomologów. Ale nie dla nas. Miarka się przebrała, gdy jeden z karaluchów (a może spragniona miłości karaluszyca?) chciał zdobyć kolegę, urządzając sobie trekking po jego nodze. Wynieśliśmy karimaty na balkon, pozatykaliśmy wszystkie szpary kocami i tak zabarykadowani spokojnie przespaliśmy do rana.