Moim następnym celem podróży był Nepal. Chciałem dostać się tam jak najszybciej. Po godzinnym kluczeniu między stu okienkami na dworcu głównym, potykając się o leżących na ziemi ludzi, kupiłem wreszcie bilet na nocny pociąg do Gorakhpur. Wagon drugiej klasy (sleeper) wewnątrz do złudzenia przypominał płackartnyj. Nie było tylko samowaru, a nad każdym rzędem łóżek kręciły się raźnie wiatraki. Okna miały kraty, otwierane szyby i metalowe rolety. Ludzi było jakieś trzy razy więcej niż miejsc. Do dziś nie wiem, gdzie oni się podziewali w nocy. Na moje łóżko wpełzł jakiś student. Po godzinnym spełnianiu obowiązków towarzyskich względem współpasażerów, przepędziłem wszystkich obsiadających moją pryczę i zasnąłem.
Sto kilometrów z Gorakhpur do granicy z Nepalem pokonałem zdezelowanym autobusem rządowym. Podróż przez równiny stanu Uttar Prades trwała dwie i pół godziny. Na zewnątrz, aż po horyzont, ciągnęły się pola ryżowe. Gdzieniegdzie, wśród bananowców i eukaliptusów, widoczne były chaty kryte słomą, bądź częściowo zrujnowane ceglane domy kolonialne.
Granica indyjsko-nepalska w Sunauli jest dosyć kuriozalna. Przy głównej ulicy znajduje się podniesiony szlaban. Miejscowi przechodzą bez żadnych formalności. Turyści też tak mogą, bo łatwo przeoczyć indyjski posterunek schowany w podcieniach niepozornego domu. Na tarasie, przy plastikowych stolikach siedzieli ubrani po cywilnemu celnicy. Po chwili byłem już w Nepalu. W garażu pełniącym funkcje terminalu dworca autobusowego kupiłem bilet na nocny autobus do Katmandu. To była już piąta z rzędu noc w podróży, co w tym klimacie spowodowało, że byłem lepki jak wypluta landrynka. Dlatego też, nie przejmując się obyczajami, rozebrałem się do pasa i na środku głównego placu urządziłem sobie kąpiel przy studni, ku uciesze wszystkich miejscowych.